wtorek, 24 października 2017

Burza na Gruzińskiej Drodze Wojennej 2008 r.

fot. shutterstock.com
Jakoś tak w połowie Gruzińskiej Drodze Wojennej jest słynny klasztor Ananuri, kościółek, na każdym zdjęciu go pokazują, nad jeziorem, chyba sztucznym. I tam mieliśmy nocować, pod gołym niebem, na wyspie przy tym klasztorze.

Wcześniej zakupiliśmy ichnią kiełbasę (paskudną jak się potem okazało, i to nawet nie cienką, jak u nas, ale coś w stylu krakowskiej, tylko, że czerwona - ciekawe z czego ją robili :) ) na ognisko, zjedliśmy ją, a przy okazji zbierania drewna okazało się, ze na tej wyspie dużo nagrobków leży. Niezłe jaja, śpimy na cmentarzu - może przy spiętrzaniu wody zatopili jakiś? Nie wiem, ale niezbyt przyjemnie się zasypiało, bo po ognisku rozłożylismy karimaty, śpiworki i próbujemy zasnąć.


Nagle, na nos zaczynają spadać pierwsze krople. ożesz, idzie burza! Zrywamy się na nogi, w kilka minut zwijamy obozowisko i biegiem pod klasztor (na wyspę prowadziła taka cienka grobla, która na drugi dzień znalazła się pod wodą, ale nie uprzedzajmy faktów. 

W dosyć cherlawym deszczu przebiegliśmy do czegoś na kształt dzwonnicy, rozwalonej i starej pod klasztorem i tam założyliśmy ponowny biwak z nadzieją na nocleg. Tylko, ze w międzyczasie przestało padać, zrobiło się mega parno i za cholerę, przynajmniej ja, nie mogłem usnąć. Wyobraźnia pracowała pełną parą, każdy szelest, trzask to byli skradający się autochtoni szukający pomsty za kradzież świętych jabłek, czyli nocleg na miejscu absolutnie do tego nie przeznaczonym. No i gorąco, pot mi cieknie pod śpiworem z decathlonu, który jest śliski zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz, strugami.

W tzw. międzyczasie znowu pojawił się deszcz, i to nie taki cherlaczek jak wcześniej, ale już poważny, zacinający, a my, przypominam, w otwartej na wszystkie strony dzwonnicy, mamy tylko dach, który też budzi poważne wątpliwości, szczególnie, że burza zaczyna się mocno wzmagać. Słychać gromy, coraz bliżej, pierwsze trzaskania piorunów. W ciągu 20 minut musieliśmy ponownie się ewakuować, bo zaczynało być nie dość, że mokro to niebezpiecznie pod tą ruiną.

Co tu robić? Dobra, lecimy do kościoła, może otwarty czy cuś. Szpula z plecakami z 50 metrów, a deszcz już zdrowaśny a tu co? Dupa, drzwi do kościoła zaklajstrowane na poważny łańcuch, ciemno jak w dupie, późna noc (pewnie koło 1 - 2 w nocy). No z tym ciemno to nie do końca bo zaczynają w jezioro walić pioruny. Co było robić, wtuliliśmy się we trzech w drzwi od kościoła, które były w takiej lekkiej wnęce, wyjąłem moją pelerynę jakąś taką chińska zwykła z kiosku za parę złotych i staliśmy do rana trzymając pelerynę w rękach, żeby nas nie zmoczyło. Burza na Zakaukaziu w górach to nie żarty, nigdy podobnych piorunów i błyskawic nie widziałem. A biły one w jeziorko oddalone o 100 - 150 metrów, więc strach był. No i głośno tak, że musieliśmy do siebie wrzeszczeć. I tak do rana, ze 2 -3 h to trwało. A peleryna wytrzymała i nie zmokliśmy jakoś bardzo.

A rano wyszło piękne słońce na błękitnym niebie, a my wsiedliśmy w pierwszą marszrutkę do Tibilisi, gdzie poszliśmy do carskiej bani. Ale o tem potem.

A pelerynę powiesiłem na przystanku, bo się z lekka podarła. Już jej nie potrzebowałem.

Taka to była burza na Gruzińskiej Drodze Wojennej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz