Jak na złość pogoda się popsuła i zamiast pięknego lata, które w tym roku mamy od kwietnia, miał być deszcz, toteż cała wyprawa stała pod znakiem zapytania do samego końca. Na szczęście miało padać dopiero od południa i to w okolicach Kozienic, więc już na końcówce, dlatego postanowiłem ruszyć koło 4, żeby zdążyć przed opadami. Jak zwykle jednak po wstaniu marudziłem, także ruszyłem o 4.57. Och, jak było ciężko wstać po 2h snu, ciężko… :) Nic to, kobyłka u płota, więc parę minut po piątej już zasuwałem po Wilanowie w stronę Kępy Zawadowskiej, gdzie zaczynała się trasa wzdłuż Wisły.
Dosyć rześko z rana, więc jeszcze na Ursynowie czapka na łeb. Po dotarciu nad Wisłę mamy do samej Góry Kalwarii piękną asfaltową trasę z tylko jednym ale: budowniczowie przeprawy przez Wisłę zagrodzili przęsłami fragment trasy i trzeba było rower przeciskać pod ogrodzeniem. Wot, fachowcy…
Można jechać wałem, wtedy widać Wisłę, w promieniach słońca tak wcześnie z rana musi być to fajny widok, niestety było sporo chmur :) Do Góry bezproblemowo docieram, GPSa muszę tylko raz wyjąć, bo jak zwykle coś pokręciłem z trasą:)
W Górze Kalwarii szlak prowadzi nas niedawno stworzonym tarasem widokowym (piękny widok na Dolinę Wisły) i potem w dół po kocich łbach aż do rozkopanej i zatłoczonej 50-tki, której kilkadziesiąt metrów bez żadnego pobocza pokonałem z duszą na ramieniu. Po zjeździe z drogi polnymi drogami znowu można jechać wzdłuż Wisły.
Po drodze sady pełne wiśni, a potem czereśni :) Trochę mi się tam zeszło, a że wcześniej przez piachy, trawę po pas i tym podobne to musiałem odreagować skubiąc co nieco.
Po czereśniowym raju wbijam na 79 i znowu z duszą na ramieniu, bo wąska cholera i bez żadnego pobocza, przekraczam Pilicę.
Następnie krótki popas w Mniszewie przy czołgu i dalej w drogę, znowu główną drogą i znowu modląc się, żeby nikt mnie nie zaczepił.
Jadąc z górki 45 km/h czułem się jak Han Solo w Sokole Millenium wchodzący w nadprzestrzeń, jednak brak kasku i wąska droga trochę mnie stresowały - dzieci, nie róbcie tego w domu! Kask powinien być zawsze na głowie, bo wystarczyłby wtedy jeden baran i razem z moim Sokołem Millenium melduję się u Św. Piotra. Obiecuję, następnym razem podobne eskapady tylko w kasku!
Na szczęście w Magnuszewie zaczyna się droga z szerokim poboczem i już jest luzik, kilometry gładko umykają, jak widać mój rower słabo się nadaje na szutry i piachy, za to asfalt łyka jak młody pelikan.
Pary starcza mi do Ryczywołu, po 75 km coraz wolniej już jadę, w pewnym momencie 6 km/h pojawia się na liczniku. Wiatr wiejący w twarz na pewno nie pomaga, jednak prawda jest brutalniejsza - nie mam już siły. Kofeina i cukier, tylko to mnie uratuje! Mam w plecaku kawę i kartusz, jednak szkoda mi czasu, więc pączek i energetyk ze sklepu musi wystarczyć.
nawet rower już jest zmęczony :) |
Pokrzepiony i z nowymi siłami zbaczam z głównej drogi i bazując na Googlowej mapie znowu jadę koło Wisły. Już blisko, widać Elektrownię Kozienice, więc odliczam każdy kilometr, bo między Bogiem a prawdą, mam już tego cholernego roweru dosyć! Daleko jeszcze???
No i mnie Google wysterował… Pocałowałem klamkę, a właściwie szlaban przy elektrowni bo niestety te proste 2,5 km wiedzie przez jej teren, także wracamy z powrotem na 79, a w tzw. międzyczasie zaczyna padać obiecany deszcz. Milusio jednym słowem. Na szczęście największą zlewę przesiedziałem pod daszkiem, chyba biura przepustek, potem gdy już deszczyk lekko zelżał, było mi w sumie już wszystko jedno, chciałem się tylko stamtąd wydostać , więc kurtka na grzbiet, kaptur na łeb i jedziemy.
I co zrobiłem po powrocie na asfalt? Ano znowu zaufałem Googlowi i skręciłem z 79 na leśną drogę przez Puszczę Kozienicką. Och, przeklinałem tę decyzję dłuugo. Choć gdyby nie ten skręt to nie przejechałbym całej Puszczy przez szutry, kamienie i piach. I nie miałbym czego wspominać :)
Ach, bo nie wspomniałem o jednym - żadnych zapasowych dętek, łatek itp. rzeczy oraz kluczy nie miałem i nie mam. Gdybym złapał gumę to ostatnie 25 km musiałbym nieść rower na grzbiecie.
Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i po 15 dojechałem na miejsce. :) ufff, 107, 6 km za mną i mocna decyzja - Nigdy więcej! :)
Impreza była w dechę a do Warszawy na drugi dzień wróciłem pociągiem. Fajna mikrowyprawa, prawda? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz